W sobotę zbiera się nowa załoga w której witam kilku moich zeszłorocznych załogantów,
którzy w międzyczasie zdobyli patenty żeglarskie. Zakupy prowiantowe udaje się zrobić sprawnie
więc jeszcze tego samego dnia, korzystając z pomyślnego wiatru opuszczamy Gdańsk.
Łagodny wiatr z południa pozwala spokojnie dopłynąć do Łeby. Odpytuję bosmana o
warunki na wejściu, ale przy takim wiaterku wejście jest trywialne. W gościnnej marinie miejsca
nie brakuje. Idziemy na lądowy obiad by zrobić przerwę w ryżu z sosem słodko-kwaśnym.
Postanawiam skorzystać z okazji i odwiedzić słynne wędrujące wydmy. Zamiast korzystać z
elektrycznego autobusu, który, jak się okazuje i tak by mnie do celu nie dowiózł, pożyczam
rowerek. Do przejechania ca 8 km cienistym lasem po starannie utrzymanej ścieżce rowerowej.
Widoki na wydmach rzeczywiście warte wycieczki a i poruszać się godzinkę także warto było
Tego samego wieczora wychodzimy w morze. Kurs w stronę Borholmu to ca 300 stopni.
Wiatr słaby, początkowo z południa stopniowo odchodzi ku zachodowi i wreszcie północnemu
zachodowi. Trochę podpierając się silnikiem w poniedziałek około 17.30 cumujemy longside do
niemieckiego jachtu w Christiansoe. Załoga szybko penetruje atrakcje wysepek. Uzupełnienie wody
na wyspie jest niemożliwe ale przynajmniej można się wykąpać. Wieczór na tarasie maleńkiej,
jedynej na wyspach knajpki i spać. Jutro czeka nas skok do zatoki Hano, na południu Szwecji.
Następnego dnia korzystając z umiarkowanego wiatru z zachodu ruszamy na północ. Skoro
w Szwecji porty na K są passe, płyniemy do Ronneby leżącego pośrodku między Karlskroną a
Karlshamn. W istocie wpływamy do Ronnebyhamn a nie Ronneby bo to „prawdziwe” leży parę
kilometrów od morza. Na mojej ściągawce oznaczono, że marina jest tutaj przeznaczona dla
jachtów o zanurzeniu 2m. Nasz jacht ma 2,30 więc do pomostów płynę bardzo ostrożnie. Sonda
ustawiona na alarm przy dziesięciu stopach piszczy rozpaczliwie ale jacht kontaktu z dnem wciąż
nie ma. Zajmujemy miejsce najbardziej oddalone od lądu. Sonda pokazuje 4,5 stopy natomiast
ręczne sondowanie pokazuje 2,5m. Widać sonda nie ma ustawionego żadnego offsetu i pokazuje
głębokość od czujnika umieszczonego w dnie jachtu.
Nikomu nie chce się jechać autobusem do właściwego miasta, więc po śniadaniu
odchodzimy. Ronnebyhamn jest ukryte za wysepkami i skalistymi płyciznami więc nawigacja
wymaga szczególnej uwagi. Wreszcie wyplątujemy się z tego labiryntu i postawiwszy żagle
kierujemy się na Bornholm. Południowo-zachodni wiaterek pozwala utrzymać kurs ale z szybkością
marnie. Po drodze mijamy głębokowodną rutę po której płynie sporo statków. Dobra okazja do
przypomnienia załodze ich oświetlenia. Do Bornholmu zbliżamy się już po zmroku, co wyklucza
wejście do Alinge. Szkoda – to takie urocze miejsce. Wchodzimy zatem do Tejn. Tam wejść można
przy każdej pogodzie a wejście jest dobrze oznakowane w nocy. No i sanitariaty zdecydowanie
lepsze niż w Alinge.
W Tejn poza prysznicem nie ma czego szukać i wychodzimy już przed dziewiątą rano. Wiatr
słaby wreszcie odmawia współpracy więc większość drogi przebywamy na silniku, niosąc tylko
grot spełniający rolę stabilizatora kołysania. Pozwala nam to po 22 zacumować w Sassnitz. Małe
spotkanie załogi w przytulnej knajpce ukrytej wśród krętych uliczek i spać bo rano musimy
odpłynąć do Greifswaldu by uzupełnić zapas gazu do kuchenki. Niemcy zaopatrują jacht w
aluminiowe butle, które można wymienić tylko u czarterodawcy. Wiatr słaby więc na silniku przez
Greifswalde Boden najpierw do Wiek, gdzie spóźniamy się na otwarcie mostu by wreszcie po jego
otwarciu popłynąć rzeką do Greifswaldu.
Wymiana butli odbywa się bez przeszkód i ruszamy w dół rzeki. Teraz jednak pogoda się
zmieniła i wieje rześki wiatr z północnego wschodu podnosząc na płytkich wodach stromą falę.
Zakładamy dwa refy na grocie i sztormowy fok. Halsujemy tak długo jak na to pozwala głębokość
ale resztę przejścia do zatoki pomorskiej wybagrowanym wśród płycizn torem trzeba sforsować na
silniku. Wreszcie płycizny za nami i można ponownie postawić małego foka i odstawić silnik. W
sobotę o 5 rano wchodzimy do mariny w Świnoujściu. Koniec kolejnego etapu.
Nie dla wszystkich koniec, bo czwórka zostaje ze mną na następny tydzień. Na dodatek
dołącza Rafał, który pływał ze mną w ubiegłym roku. Korzystamy ze znajdującej się na kei pompy
do odbioru ścieków by osuszyć jacht z chlupocącej w zęzie wody, okazało się bowiem, że ani
elektryczna ani ręczna pompa zęzowa nie działają. Rozkładamy na trawie do wysuszenia zmoczone
w swojej komorze sztaksle i parę innych porządkowych czynności z „odkażaniem” kingstona na
czele. ”Starzy” instruują „młodych” o sposobie używania kingstona i pilnują dopasowania
kamizelek pneumatycznych. Lądowy obiad na mieście. Rankiem, po wczesnym śniadaniu
wychodzimy w morze. Wiatr ze wschodu początkowo skromny stopniowo się rozpędza do
regularnej piątki. Zakładamy dwa refy na grocie i mimo to wyprzedzamy kilka idących w tym
samym kierunku jachtów. Fala rośnie a łódka zaczyna wg GPS ocierać się o 9 węzłów. Niektórym
kołysanie daje się we znaki. O 23.00 docieramy do kanału Falsterbo. To jest 100 mil przebyte w 11
godzin. Chyba mój życiowy rekord. Na ostatnie otwarcie mostu już za późno więc rozglądam się za
miejscem do przenocowania. Prawdziwa marina jest po północnej, teraz niedostępnej dla nas
stronie kanału. Tutaj są tylko jakieś rachityczne pomościki, oczywiście zajęte. Cumujemy przy
burcie szwedzkiego jachtu z dwuosobową załogą.
Wczesna pobudka i ruszamy tak, by wykorzystać otwarcie mostu o 07.00. Za mostem
stawiamy żagle i do przejścia pod mostem nad Oresundem udaje się nam żeglować po cichu. Za
mostem trzeba się jednak przeprosić z motorkiem, bo do Limhamn Sud kurs prowadzi prosto pod
wiatr a na halsowanie brakuje głębokiej wody. Marina jest rozległa i zapełniona rezydentami ale po
krótkich poszukiwaniach udaje się nam znaleźć miejsce z zieloną tabliczką i dalbami wystarczająco
szeroko rozstawionymi by Blitz się między nimi zmieścił. Postój wystarczy by dokonać pod
prysznicem ablucji oraz dotarłszy do centrum Malmoe zjeść „typowo szwedzki” lunch we
włoskiej pizzerii.
Teraz mały dylemat. Do Kopenhagi jest raptem 20 mil więc jeśli wyruszymy wieczorem to
wejdziemy tam w środku nocy. Stanie w marinie do rana też nikomu się nie uśmiecha. Decyduję,
by popłynąć na północ aż do wysokości Helsingoru i dopiero wtedy skierować się do Kopenhagi.
Powinno to wypaść już przy świetle dziennym. Ponadto rankiem powinny się uwolnić miejsca w
którejś marinie. Decydujemy się spróbować Langelinie, która jest wprawdzie najdroższa na świecie
(no – na Bałtyku) ale za to atrakcyjnie położona. Ruszamy o 18.35.
Wiaterek z północnego wschodu jest lekki a w Sundzie fala się nie tworzy, więc żegluga jest
spokojna. Uwagi wymaga tylko duży ruch statków.
Koło północy docieramy do miejsca w którym promy pomiędzy Helsingorem a Helsingborgiem
śmigają w obie strony co chwilę.
Przepływamy pod duński brzeg, zmieniamy pod salingiem szwedzką banderkę na duńską
i ruszamy w kierunku Kopenhagi.
Do celu zbliżamy się jednak o wiele za wcześnie więc robimy w tył zwrot. Kiedy
Koło północy docieramy do miejsca w którym promy pomiędzy Helsingorem a Helsingborgiem
śmigają w obie strony co chwilę.
Przepływamy pod duński brzeg, zmieniamy pod salingiem szwedzką banderkę na duńską
i ruszamy w kierunku Kopenhagi.
Do celu zbliżamy się jednak o wiele za wcześnie więc robimy w tył zwrot. Kiedy
jednak wracamy na kurs do Kopenhagi otacza nas gęsta mgła. Włączam radar, który może ostrzec
nas przed statkami wokół nas a poza tym i tak płyniemy „po niebieskim”, czyli po płytkich wodach,
po których statki nie pływają. Wreszcie zrzucamy żagle bo płynąc na silniku mamy większe
możliwości manewru. Wreszcie poranne słońce rozprasza mgłę i wyjaśnia zagadkę niezgodności
pomiędzy echem radarowym a mapą. Na północ od dotychczasowych falochronów budowane są
nowe, sięgające daleko od dotychczasowych. W Langelinie znajdujemy miejsce do zacumowania.
Wprawdzie dyżurujący bosman pokazuje nam, że stanęliśmy przy czerwonej, oznaczającej zajętość
plakietce, ale dowiedziawszy się, że zostajemy tylko dobę, odwraca ją na zieloną stronę.
W Kopenhadze cieszymy się rozkoszami cywilizacji do 08.46 w środę. Słabe wiatry z
południa i południowego zachodu zmuszają nas od czasu do czasu do podpierania się motorkiem.
W nocy przecinamy głębokowodną rutę, po której płynie sporo statków. Widoczność jest bardzo
dobra ale na wszelki wypadek włączam radar, który ułatwia ocenę odległości od nich. Po ósmej
rano w czwartek cumujemy w Stralsundzie, nie ma jednak czasu na długi postój, chociaż wiem, że
miasto zasługuje na zwiedzenie. Następnego dnia rano czeka na nas busik z Greifswaldu do
Świnoujścia. Ta część greifswale Boden jest płytka i nie pozwala na swobodne halsowanie więc
znaczną część drogi podpieramy się silnikiem Jeszcze pół godziny oczekiwania na otwarcie mostu
w Wieck i wkrótce cumujemy na swoim miejscu w Greifswalde.
Syndrom końca rejsu stwarza spore trudności w namówieniu dzielnej załogi do posprzątania
jachtu ale jakieś efekty udaje mi się uzyskać. Może nie wystarczają by EcoSail zwolnił organizatora
z opłaty za sprzątanie po rejsie ale przynajmniej wstydu nie ma. Protokół przekazania podpisany i
busik wiezie nas wesoło do Świnoujścia. Kiedy koła załomocą po dziurawej jezdni to znak, że
wróciliśmy do Ojczyzny.
Marek Popiel – Biały Wieloryb